poniedziałek, 28 lutego 2011

Loong Boonmee raleuk chat (2010) reż. Apichatpong Weerasethakul

Tytuł polski: Wujek Boonmee, który potrafi przywołać swoje poprzednie wcielenia

Ktoś kiedyś powiedział, że przyszłością kina artystycznego są filmy "plemienne". Złota Palma na 63. Festiwalu Filmowym w Cannes dla filmu Weerasethakula zdaje się być najmocniejszym potwierdzeniem tego stwierdzenia. Uniwersalna rozrywka może podobać się po drugiej stronie Atlantyku, ale póki co w Europie wciąż bardzo ceni się kino lokalne, rozkwitające w wyraźnie określonych warunkach; posiadające swój unikalny smak. "Wujek Boonmee..." był dla mnie tajską potrawą, przyprawioną nieznanymi specyfikami. Wciąż nie jestem pewien jaki posmak po sobie zostawił.

Opowiadana historia przedstawia kilka ostatnich dni życia tytułowego bohatera. Spędza je głównie w chatce w dżungli wraz ze swoją rodziną, spoglądając wstecz na swoje życie - te obecne, jak i liczne poprzednie. Pomimo zmierzania do nieuchronnej śmierci, w jego ostatnich godzinach jest zupełny spokój. Pewne oczekiwanie nadejścia końca, ale bez panicznego strachu, bardziej z ludzką obawą przed nieznanym. Boonmee jest odwiedzany przez ducha swojej zmarłej żony oraz swojego zaginionego syna. Półprzezroczysta duchowa forma wcale nie nawiedza go straszyć czy prześladować, niczym Ebenezera Scrooge'a. Tak naprawdę to po kilku chwilach zarówno bohaterowie jak i widzowie oswajają się z duchem siedzącym przy kolacyjnym stole. Ot, żona przybyła zobaczyć się z mężem, niczym zapraszając go już do swojego świata.

Drugim gościem na kolacji, niemal tak szalonej jak zwariowany podwieczorek u Lewisa Carrolla, jest zaginiony syn Boonsong. Z początku Boonmee go nie rozpoznaje. Trudno się dziwić. Boonsong przybywa jako małpo-duch, jeden z wielu przemierzających dżunglę. Wyłania się z mroku z demonicznie świecącymi, czerwonymi ślepiami. Pomimo, że zarośnięty i ogólnie zmieniony, zostaje rozpoznany po głosie. Jest to moment swoistego ukojenia, kiedy z pozoru potworna istota okazuje się przyjacielem. Jest to połączenie się rodziny, przynajmniej na tę chwilę, a także spotkanie się dwóch światów w jednym miejscu i czasie - świata duchowego i materialnego.

Cały film utrzymany jest w takiej, może nawet drażniąco spokojnej stylistyce. Znajduje się on pomiędzy życiem a śmiercią. Późniejsza podróż Boonmee do groty jest nie tyle istotna fizycznie co pozacieleśnie. Dodatkowego spirytualizmu filmowi dodaje jego statyczny, przyćmiony wygląd. Dżungla utrzymana jest w kolorystyce mglistej zieleni. Wydaje się niebezpieczna, przepełniona czającym się złem. Otwierająca, mistyczna scena z bawołem może dla widza oznaczać bardzo dużo, albo nic. To co jednak przemówi w niej do każdego to właśnie stworzenie atmosfery drobnego uniesienia się ponad ziemię, zanikania ciała, przyciągnięcia uwagi nawet nie tyle myśli co ducha.

No i jest jeszcze dziwnie intrygująca scena seksu z sumem. Coś takiego nie często się w życiu ogląda. Mogę jeszcze wspomnieć o niezrozumiałym finale. Z jednej strony niby wyczuwa się tu pewne przesłanie, kolejną uduchowioną myśl reżysera, a gdy odczytamy ją bardziej łopatologicznie śledząc sam obraz, możemy podsumować ją hasłem "uczta dla duszy". Z drugiej strony może to zbyt prostacka interpretacja.

Co jest jeszcze ciekawe dla "Wujka Boonmee..." to przypisanie gatunkowe filmu. W wielu źródłach widnieje on jako komedia, podczas gdy chyba nie ma się z czego śmiać. Jakiś czas po filmie wpadło mi do głowy rozwiązanie dla jego niestandardowej charakterystyki. Tak jak o ile Polacy wymyślili nowy gatunek (że zacytuję Zdzisława Pietrasika) komedię, która nie śmieszy, tak ja mam określenie na problematyczny twór Weerasethakula. Jest to after-comedy. Wychodzisz z kina i dopiero za jakiś czas dochodzi do ciebie jak ten film jest zabawny. Trochę jak z szybkim piciem alkoholu, gdzie w pierwszym momencie jeszcze nie wiesz, że działa, ale już za chwilę świat zawiruje dookoła. Dochodzi do tego efekt bojaźni przed prestiżową nagrodą. Jest to film, na którym można się śmiać, ale przed oczami pojawia się nagle Złota Palma i zaczynasz się wahać czy aby na pewno wolno?

Ocena "Wujka Boonmee..." przyprawiła mnie niemal o ból głowy. Nie jest łatwo się do niego ustosunkować. Jego brak przystępności powstrzymuje mnie przed zachwytami, ale jednocześnie czuję, że niesie ze sobą wartościową siłę, której brakuje wielu "bezdusznym" filmom.

Ocena:

3 komentarze:

  1. W końcu się za niego zabrałeś. Jak widzę, warto było. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. "Wujek Boonmee..." to taki film gdzie po 15 minutach masz ochotę wyjść z kina, ale po pierwsze z kina się nie wychodzi po drugie to Złota Palma.
    Film Weerasethakula daje dwukrotnie do myślenia. Po pierwsze o co w nim chodzi? po drugie za co ta Złota Palma?!
    Może właśnie o to chodzi by się zastanawiać o co w tym wszystkim chodzi?
    cóż jak dla mnie 4 zetki mogą być, ale tylko dla tego, że jest Złota Palma! bez tego nikt nie oszczędzał by tego "dzieła".

    OdpowiedzUsuń
  3. Mi się dobrze oglądało. Mega dziwnie, ale dobrze ;)

    OdpowiedzUsuń