wtorek, 4 stycznia 2011

Black Swan (2010) reż. Darren Aronofsky

Tytuł polski: Czarny łabędź

Ciężko byłoby mi zatuszować moje stronnicze nastawienie do czegokolwiek sygnowanego nazwiskiem Aronofsky na blogu z taką nazwą. Nie będę ukrywał, że w mojej mentalności jest on ugruntowany jako czołowy twórca współczesnego kina i jeden z największych artystów swojej dziedziny. Czy moje zdanie o "Czarnym łabędziu" może być w takim razie jakkolwiek obiektywne, kiedy to mój osobisty gust bierze górę nad rozsądkiem? Mówiąc krótko, ja po prostu strasznie lubię jego filmy i nikt nie może mi tego odmówić. Cały ten wstęp może oznaczać tylko jedno. Tak jest, "Black Swan" sprostał wysokim oczekiwaniom i sięgnął granicy mojej skali ocen.

Jak zawsze u Aronofsky'ego historia zdaje się dość prosta. Baletnica stara się o główną rolę królowej łabędzi w nowej wersji "Jeziora łabędziego". Wymagający reżyser (Vincent Cassel) poszukuje tancerki, która idealnie odegra dwie silnie kontrastujące ze sobą role. O ile wyśmienita Nina (Natalie Portman) jest najlepszą kandydatką do odegrania partii białego łabędzia, tak nie może osiągnąć poszukiwanego przez reżysera efektu, esencji tytułowego czarnego łabędzia. Znakomicie wpisuje się w to natomiast dzika Lily (Mila Kunis). W życiu Niny zaczynają dziać się dziwne rzeczy.


"Black Swan" jest niewiarygodnie zrealizowanym psychologicznym horrorem. Wyraźnie dostrzec można w nim elementy i motywy ze wszystkich poprzednich filmów Aronofsky'ego, zarówno w formie i treści. Można powiedzieć, że jego wygląd jest owocem tamtych filmów. Reżyser ponownie odseparowuje swoje dzieło od całej reszty kinowego horyzontu operując własnymi znakami rozpoznawczymi. Tym samym niebezpiecznie (mówiąc przekornie) zbliża się do poziomu mojego filmowego guru, kinowej alfy i omegi drugiej połowy XX wieku, Stanleya Kubricka. Tak samo goni za różnorodnością w dobieraniu własnych projektów i podąża własną, bezkompromisową ścieżką kariery.

Film wyróżnia przytłaczająca atmosfera zamknięcia, izolacji, ciemności. Zdaje się jakby cały świat się kurczył i naciskał na główną bohaterkę, która niczym Rosemary Woodhouse po pewnym czasie traci zaufanie do całego otoczenia, na czele z zaborczą matką (Barbara Hershey).

Po jednorazowej przerwie, reżyser powraca do współpracy z operatorem Matthew Libatique'm. Rezultatem jest wizualnie olśniewający film, oglądając który boimy się mrugnąć aby nie przegapić wysmakowanych detali i niuansów. Często można zadawać sobie pytania, czy aby na pewno w tej scenie widziałem to co myślę, że widziałem? Dzięki temu, psychiczne pogrążanie się bohaterki "Black Swan" przenosi się częściowo na widza, a emocje rosną z każdą sceną. Nawet scena w klubie oparta na efekcie stroboskopowym, jakich pozornie było już setki, wypada bezbłędnie. Tak jak w gruncie rzeczy każda scena filmu, jest ona jednocześnie widowiskowa i posuwa akcję do przodu. W "Black Swan" nie ma miejsca na "wypełniacze".

Kolejnym stałym członkiem ekipy Aronofsky'ego jest błyskotliwy kompozytor Clint Mansell. W dużym stopniu adaptuje do swojej muzyki motywy Tchaikovsky'ego. Pierwszy raz u tego reżysera brzmi on tak pompatycznie, choć robi to bardzo świadomie. Szybko można odnaleźć jednak typowe dla jego stylu motywy balansujące wysoce dramaturgiczne fragmenty.

Aronofsky nie spuszcza z tonu także jeśli chodzi o kierowanie swoimi aktorami. Pojawia się tu kilka wspaniale wykreowanych postaci, które już wymieniłem, aczkolwiek na szczególną uwagę zasługuje Natalie Portman. Jest cudna. Nigdy od czasu "Leona" i "Gorączki" nie zachwycała mnie tak bardzo. Nie będzie przesadą okrzyknięcie "Black Swan" rolą jej życia. Imponująca prezencja w tańcu to jedno, przy czym jest to raczej inny pułap umiejętności niż "Taniec z gwiazdami". Dla niej to za mało. Okazuje niesamowitą gamę ludzkich emocji. Każdą sceną rozrywa widza na strzępy. Jest to najlepsza kobieca rola od lat, którą śmiało można zestawić z najbardziej spektakularnymi konkurentkami.

"Black Swan" jest ważny nie tylko sam w sobie, ale również w odniesieniu do innych filmów reżysera. Można powiedzieć, że jest retro aktywny względem "Zapaśnika", działa niczym królewska pieczęć odbijana na gorącym wosku. Sprawia, że elementy tamtego filmu zyskują nową wagę, jak choćby konsekwencja w prowadzeniu kamery za plecami aktorów. Swoją ponadprzeciętnością potwierdza wielkość tamtego filmu.

Nowe tak wybitne dzieło na rozpoczęcie nowego roku to więcej niż mógłbym sobie życzyć. Nie chcę, aby zarzucono mi przesadny, wyolbrzymiony zachwyt nad "Black Swan", ale nie jestem skłonny napisać o nim złego słowa. W Hollywood mówi się, jesteś tak dobry jak twój ostatni film. Podążając tą myślą dla mnie Darren Aronofsky, ponownie po upływie dwóch lat odnawia swój status jako najlepszego współczesnego reżysera na świecie.

Ocena:

6 komentarzy:

  1. Czasem boję się, że ZZZZZ oznacza długość snu. :P Ciekawe spostrzeżenia i nie mogę się doczekać aż zobaczę ten film bo również na niego czekałem. Rozbudziłeś moje zmysły więc mam nadzieję, że będzie warto bo Zapaśnik to jeden z moich ulubionych filmów.

    Marcin z Filmu ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pierwsze skojarzenie z reżyserem - genialny obraz "Requiem dla snu"; zgadzam się z opinią KB, że Natalie Portman przeszła samą siebie; niesamowita, hipnotyzujaca rola :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ton mojego tekstu jest może nieco przesadnie podekscytowany, ale oczywiście pisałem go kilka dni po zobaczeniu filmu w kinie, a "Czarnemu łabędziowi" nie można odmówić długotrwałego wrażenia, jakie zostawia na widzu. Kiedy wracam do niego dziś, wciąż zgadzam się z tym co tam naskrobałem kilka miesięcy temu.

    Całkiem głęboko się wkopałaś w tego bloga. Dzięki za wpis :)

    OdpowiedzUsuń
  4. hmm, nie zgadzam się z "przesadnie podekscytowany", film niewątpliwie robi wrażenie (i nie wypieraj się teraz!!!!)

    OdpowiedzUsuń
  5. Razem z "Drzewem życia" to jeden z dwóch najlepszych filmów jakie oglądałem w tym roku. Filmowi więc nic nie zarzucam, jedynie mojej recenzji.

    OdpowiedzUsuń