niedziela, 20 lutego 2011

127 Hours (2010) reż. Danny Boyle


Tytuł polski: 127 godzin

O historii Arona Ralstona usłyszałem kilka lat temu oglądając reportaż o jego traumatycznym wypadku. W pierwszej chwili to zdarzenie wydawało mi się zupełnie nieprawdopodobne. A jednak, miało miejsce. W końcu stało się nieuniknione i Ralstonem zainteresowało się także kino. W filmie "127 godzin" wycieczkę młodego chłopaka, która miała zmienić całe jego życie, do kanionu Bluejohn, przedstawia zasłużenie uznany Danny Boyle. Historia na tyle ekstremalna, że nie potrzebuje specjalnie dodatkowego udramatyzowania, co wbrew pozorom wcale nie odjęło reżyserowi wysiłków w próbie stworzenia trzymającego w napięciu wyścigu z czasem.


Filmy koncentrujące swoją uwagę na jednym aktorze nigdy nie są proste. Jak przez półtorej godziny utrzymać skupienie widzów nie zanudzając ich do granic przyzwoitości? Boyle'owi udaje się nie tylko wzbudzenie ciekawości, ale wręcz przykucie widowni do foteli. Jego film nie jest perfekcyjny, ale nie można mu odmówić, że jest cholernie dobry.


Już samo uzmysłowienie sobie, że oglądamy odtworzone przeżycia prawdziwej osoby wystarczałoby na dosiedzenie seansu do końca. Reżyser nie idzie jednak na łatwiznę i kręci film biograficzny, na którym możemy spokojnie zapomnieć, że jest filmem biograficznym. No, może "spokojnie" nie jest najtrafniejszym słowem w tym wypadku. Ale przejdźmy do konkretów.


W 2003 roku Aron Ralston wybrał się połazić po kanionie. Wpadł w szczelinę, a jego ręka została przygnieciona przez spory głaz, zaklinowana między skałami. Dla ratowania życia zdecydował się poświęcić więcej niż większość ludzi by się odważyła. James Franco znakomicie się w niego wcielił. W jego grze nie chodzi o odwzorowanie żyjącej osoby, skopiowanie jej atrybutów, cech i zachowań. Największym sukcesem aktora jest wykreowanie filmowej postaci, uwydatnienie jej charakteru. Franco nie jest pretensjonalnym lustrzanym odbiciem Arona Ralstona, a człowiekiem z krwi i kości, którego losem się przejmujemy. Bezbłędnie przekonuje nas do swojej wiarygodności. Napełnia widza nadzieją na pozytywne zakończenie, choć racjonalna ocena sytuacji na to nie wskazuje. Jeśli jednak jest ktoś, kto miałby wyjść z tego żywy, to jest to właśnie Aron - Franco tworzy dla nas naiwną iluzję, która okazuje się prawdą. Jego występ jest podstawą do sukcesu wielu scen. Z niezafałszowanymi emocjami pokazuje kolejne etapy zmieniającego się stanu psychicznego i fizycznego.


Siłą napędzającą film jest pragnienie. Z początku rozrywki, zabawy, doznania kontrolowanego dreszczyku; pragnienie udowodnienia sobie, że się może. Kiedy sprawy obracają się wbrew planom, zamienia się to w pragnienie wydostania się, wolności. Pragnienie poczucia padającego promienia ciepłego słońca; pragnienie jednego łyku Gatorade zostawionego w samochodzie; pragnienie bliskości drugiej osoby... Każdy z nas miał kiedyś np. olbrzymią chęć napicia się chłodnej wody po całym dniu spędzonym poza domem w upalny, letni dzień. Film sprawia, że możemy wyobrazić sobie tego typu pragnienie spotęgowane według nieporównywalnej skali, które w miarę oglądania staje się naszym własnym, przynajmniej w kwestii zbliżenia się do zrozumenia sytuacji bohatera.


Pora na mały zgrzyt. Jedyne co w filmie uznaję za jego wadę. Film jest bardzo ładnie sfotografowany, wypełniony intensywnymi barwami, głęboką ostrością i ogólną dynamiką. Dodajmy do tego powrót do współpracy z A.R. Rachmanem w kwestii oprawy muzycznej i wyraźnie widzimy, że Boyle nie rezygnuje ze stylu "Slumdoga". No tak, ale w takim razie co w tym złego? Zapowiedzianym zgrzytem jest wykorzystanie poliwizji. Jest to niemal nic nie wnoszący efekt, bez którego film oglądałoby się równie dobrze. Przymknąłbym na to oko, gdyby nie okropne wrażenie jakbym momentami oglądał sequel "Requiem dla snu". Scena "teleturnieju" oraz ujęcia ze SnorriCamu wcale nie pomagają tego wrażenia zatrzeć. Wracając do rzeczy bardziej - lub tak naprawdę mniej - przyjemnych, muszę przejść do najbardziej spektakularnej części.


Najdotkliwiej kłującym wrażliwość widzów fragmentem filmu jest zdecydowanie kulminacyjna scena, w której Aron podejmuje próbę oswobodzenia się w najbardziej radykalny ze sposobów. Kamera dokładnie obserwuje cały proces, wraz z soczystymi szczegółami. Jak na złość zawiesza się na makabrycznym widoku i nie odpuszcza dopóki widzowie sami nie zaczną odczuwać, mówiąc delikatnie, dyskomfortu. Jest to scena tortury, ale torturowany jest tutaj widz. Jeśli komuś sam obraz nie wystarcza, jest jeszcze dźwięk. Dla mnie był on jeszcze mocniejszy. Łamania kości nie można pomylić z niczym innym, ale oglądając dalej przypomniałem sobie fragment wywiadu z Ralstonem, gdzie wspominał najbardziej bolesny moment: przecinanie nerwów. Dźwięku temu towarzyszącemu nie da się w pełni opisać. Jest to palący pisk, wrzask rozdzieranego wnętrza kończyny, który może doprowadzić dosłownie do omdlenia. Wśród widzów z mniejszą wytrzymałością byłoby to w pełni zrozumiałe.


Poza tym, na przestrzeni całego filmu, jest jeszcze kilka znakomitych motywów. Operując jednowyrazowymi hasłami: halucynacje, orzeł, kamera, Scooby-Doo itp. No i wyżej wspomniana scena programu telewizyjnego, która pomimo moich skojarzeń, sama w sobie jest naprawdę świetna. Dziwne, ale podczas seansu właśnie na niej, z rzędu za plecami, usłyszałem ignoranckie "to głupie".


"127 godzin" to Danny Boyle w wysokiej formie, tym razem bez bajkowości, ale wciąż z silnie pozytywnym przesłaniem. Mimo, że moim ulubionym jego filmem pozostaje "28 dni później" to tegoroczny kandydat w wyścigu po sześć Oscarów jest filmem przeze mnie bardzo mocno polecanym.


Ocena:


6 komentarzy:

  1. No właśnie recenzja piękna jak zawsze :).Widać było że reżyser chciał się skupić na tym co w tym monecie jest najważniejsze.Jak widz odbierze całość.Spójrz że nie które kadry były mistrzowskie jak choć by rozmowa o kamieniu mi bardzo zapadła w pamięć ale nie raz ta kamera dawała nie tylko wrażenie Requina :).A np był ważna jeśli pokazało to jak można odciąć rękę i jak ten mechanizm działa jak człowiek może mieć trudności.Ale np pokazanie mechanizmów w kamerze było dosyć chybione bo po co?Happy end to dobry koniec tej historii.Polecam Ci też fajtera też po mistrzowsku zrobiony film biograficzny.

    OdpowiedzUsuń
  2. Niom, na Fightera też oczywiście czekam. Mało wiem o tym filmie, ale to dobrze :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dobry film :)
    ale podobnie jak inni Oscarowi faworyci "Jak Zostać królem" i "Prawdziwe Męstwo" ma problem z zakończeniem, które należałoby zmienić albo po prostu uciąć. Widać twórcy w Hollywood nie oglądają wybitnych filmów takich jak "Zapaśnik" :D przez co zalewają nas samymi dobrymi produkcjami i usiłują nam sprzedać je jako Oscarowe pewniaki - szkoda!

    OdpowiedzUsuń
  4. To tylko pokazuje jak niepotrzebne było rozszerzenie ilości nominowanych do dziesięciu. Zrobili to chyba pod wpływem presji wywołanej pewnym oburzeniem oskarową absencją "Mrocznego Rycerza". Jeśli widzowie gali Oscarów nie będą zadowoleni to nie będą jej oglądać. W tym roku dostali "Incepcję", wszyscy są happy.

    OdpowiedzUsuń
  5. Tym razem dłużej, ale nie zanudziłeś mnie. :D Kruche ciacho ten film, zachęciłeś mnie.

    OdpowiedzUsuń
  6. Kruche ciacho, a następny jaki będę recenzował to ciężki orzech do zgryzienia ;) Spróbuję użyć ładnych słów ;)

    OdpowiedzUsuń