sobota, 26 marca 2011

World Invasion: Battle Los Angeles (2011) reż. Jonathan Liebesman

Tytuł polski: Inwazja: Bitwa o Los Angeles

"Bitwę o Los Angeles" można skwitować jako "Black Hawk Down" z kosmitami. Po pierwszej minucie miałem moment zwątpienia. Zawarta została tam w zasadzie cała ekspozycja i przez chwilę wydawało mi się to dobre. Jak się okazało, była to ostatnia dobra rzecz jaką miało być mi dane zobaczyć w tym filmie.

Przez dwie godziny podążamy za oddziałem amerykańskich żołnierzy, początkowo wysłanych do prostej, szybkiej i przyjemnej ewakuacji cywilów z rejonów Los Angeles. Zaobserwowany deszcz meteorytów może zagrażać bezpieczeństwu mieszkańców miasta i wojsko ma pomóc w sprawnym przemieszczeniu się szarych obywateli. Szybka analiza zdjęć odkrywa jednak straszną prawdę. To nie meteoryty, a kosmiczna inwazja! Misja ewakuacyjna zamienia się w twardą walkę o przetrwanie, ratowanie Ameryki i całego świata.


Dzielnym oddziałem przewodzi sierżant Nantz (Aaron Eckhart). Niezwykle doświadczony i załużony wojskowy, który właśnie przeszedł na emeryturę, ale dla dobra ludzkości, został z niej od razu cofnięty. Żeby podgrzać atmosferę dowiadujemy się, że jego ostatnia akcja zakończyła się masakrą, w której stracił kilkoro ze swoich ludzi. Scenarzysta nigdy nie pozwala sobie na wyjaśnienie nam szczegółów. Cóż, najwyraźniej nieważne jak zawinił, ważne jak zamierza się odkupić. Reszta drużyny to sztampowa mieszanka kulturowa m.in. z latynoską dziewczyną (Michelle Rodriguez), azjatą (James Hiroyuki Liao), czarnym hip-hopowcem (Ne-Yo) i zamerykanizowanym Nigeryjczykiem (Adetokumboh McCormack). Brakuje tylko jakiegoś Polaka. Gdzie się podziałeś, szeregowy Wierzbowski?

"Bitwa o LA" ma w sobie tak dużo niechlujstwa, bałaganu i partactwa, że nie wiem od czego zacząć. Stara się być filmem wojennym z ambicjami na science-fiction, ale zawodzi w obu wypadkach. Po pierwsze traktuje siebie zbyt poważnie. Szczególnie na początku unika bezpośredniego pokazywania obcych, zakładając maskę realizmu i prawdopodobieństwa. Pod tą osłoną (niezbyt głęboko) kryje się niezrozumienie wszystkich filmów o kosmicznych inwazjach. W kilku zdaniach jest zasugerowane, że kosmici chcą wybić wszystkich ludzi na planecie, a potem przepompować wodę z naszych oceanów na swoje statki. Naukowcy w telewizyjnych komentarzach spekulują, że dla najeźdźców woda jest surowcem, po który przylecieli na Ziemię, będącą jedyną planetą, która ją posiada. Jest niezbędna być może dla ich pojazdów, technologii, a także dla samego ich życia. Pytanie w jaki sposób w takim razie radzili sobie do tej pory, także pozostaje bez odpowiedzi.

Ogólnie całe science w tym marnym fiction jest dziurawe jak sito. Dlaczego kosmici w ogóle potrzebują surowca, którego nie ma w ich naturalnym środowisku? To tak jakby ludzie rodzili się w próżni i musieli szukać tlenu gdzieś w kosmosie, żeby przeżyć następny dzień. Dlaczego obcy z innej planety, czy co bardziej prawdopodobne, innego układu planetarnego, czy po prostu bardzo, bardzo daleka, fizycznie przypominają ludzi? Ziemię zamieszkują niesamowite i tak różne od nas organizmy, a coś z drugiego końca galaktyki ma dwie ręce, dwie nogi, buduje statki kosmiczne i używa broni palnej.

Mało tego. Mają swoje struktury przywódcze, piechotę, lotnictwo, zwiadowców i bazę dowodzenia. Są zorganizowani, nastawieni na eksterminację ludzkości, bardzo trudni do zabicia i mają kwas zamiast krwi. Ok, to ostatnie akurat wymyśliłem, ale w tym filmie wcale by mnie to nie zdziwiło. Bezsensy, nie z tego świata można mnożyć w nieskończoność.

Kiedy robi się film futurystyczny, trzeba zająć odpowiednie stanowisko. Można oddać się konwencji, jak wspaniale pokazał "Cloverfield". Tudzież rzetelnie odrobić lekcje, z przedmiotu którym się zajmuje, jak przemyślany, inteligenty "Moon". Można też po prostu puścić oko do widza i zacząć się z nim bawić w piękną destrukcję znaną z "Dnia Niepodległości". Omawiany film nie robi żadnej z tych rzeczy. Sprawia wrażenie poważnego filmu, ale jeśli można określić go tylko jednym słowem to na pewno jest to "głupi".

Lichy, super szybki montaż i chaotyczna, rozedrgana praca kamery nie dodają filmowi zamierzonej dynamiki i utrzymywania atmosfery na granicy ostrza. Zwyczajnie, przez większą część filmu nic nie widać. Nie wiadomo co się dzieje. Wiemy tylko, że ktoś gdzieś strzela, i że coś gdzieś wybucha. Wybuchów jest tu zresztą więcej niż kwestii dialogowych. Co gorsza nie wyglądają one wcale jakoś wyjątkowo spektakularnie. Wysadzenie w powietrze Białego Domu półtorej dekady temu było lepsze niż wszystkie efekty specjalne w "Bitwie..." razem wzięte. Patrząc na prostactwo filmu Liebesmana, wspomnianemu w poprzednim zdaniu obrazowi można nawet wybaczyć przesadny patos Billa Pullmana salutującego do słów "This is our Independence Day!".

W "Bitwie o Los Angeles" wszystko jest złe. Ostatnia rzecz o jakiej wspomnę to fatalne tempo. Film wydaje się zdecydowanie za długi, z nieustającym przedzieraniem się przez linie wroga i odpieraniem ataków obcych. Kiedy już nasz oddział dociera do wyznaczonego punktu, mamy nadzieję że film dobija do swojej konkluzji. Ale nie. Ni z gruszki, ni z pietruszki, sierżant Nantz ma super pomysł zboczyć na chwilę z trasy i rozwalić bazę obcych. Ostatnia scena obiecuje sequel. Bez dalszego komentarza.

Jest to tandetne kino pseudo sci-fi dla pokolenia "Call of Duty". Wymaga od widza tak nieludzkiej percepcji, że należy się upewnić czy nie został zrobiony przez obcych. Przykro mi L.A., ale ta bitwa nie jest warta walki.

Ocena:

1 komentarz:

  1. No co racja to racja - stolec jest to pierwszorzędny :D
    Brakuje tylko powiewającej gdzieś Amerykańskiej flagi :P

    OdpowiedzUsuń