poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Marie Antoinette (2006) reż. Sofia Coppola

Tytuł polski: Maria Antonina



Tak zwane filmy kostiumowe nigdy nie były dla mnie zbyt atrakcyjne. Zdecydowanie bardziej niż odtwarzaniem epoki, zainteresowany jestem ciekawymi bohaterami, których często w tego typu filmach brakuje. Ostatecznie oglądam kino, nie wystawę w muzeum. Tym bardziej cieszy zobaczenie czegoś takiego jak "Marie Antoinette". Film będący w intencjonalnym konflikcie z samym sobą. Coppola czyta nam podręcznik do historii jednocześnie podpalając jego każdą stronę. Niektóre miejsca już zdążyły zająć się ogniem zanim do nich doszła, dlatego też nie możemy nie wybaczyć jej drobnego bawienia się historią. Gdy pada legendarne "Let them eat cake!" królowa natychmiastowo odpowiada: "I would never say that!"

Film otwiera wizualnie przesłodzone ujęcie beztrosko leżącej Kirsten Dunst, otoczonej różowymi słodkościami. Z jednej strony nie mamy problemu z osadzeniem tego obrazu w konkretnej epoce historycznej, a jednak da się w tym wyczuć pewien fałsz. Może to zbyt odlegle skojarzenie, ale na myśl przychodzą mi japońskie cosplaye. To bardziej właśnie granie roli, udawanie bez obawy przyznania się do tego. Dunst jest dziewczyną XXI wieku i występuje w filmie dla ludzi XXI wieku. Coppola od samego początku daje nam to do zrozumienia.

Ale o czym w zasadzie jest omawiane dzieło? O nastolatce, która zostaje praktycznie sprzedana Francji? O jej problemach łóżkowych z wymoczkowatym Ludwikiem XVI? O nużącym życiu pośród przepychu Wersalu? Zapewne. Ponad wszystko jednak o samotności dziewczyny w otaczającym ją swiecie. Cóż, brzmi banalnie, prawda? Tak też jest, przez co momentami w filmie brakuje dramaturgii. A może po prostu należy na dwie godziny zapomnieć o pompatycznych obrazach historycznych i przyjąć "Marię..." nie jak zwykły biopic, a bardziej jako intymną opowieść głównej bohaterki. W filmie następuje bowiem zderzenie formy i treści co może obudzić ostrą krytykę. Tak jak "The Fountain" z tego samego roku, będące zderzeniem symplistycznej historii miłosnej (treść) z ekstraordynaryjną oprawą (forma), okazało się mieszanką dla wielu nie do zaakceptowania. Tak i "Maria Antonina" ma szanse wywołać podobne reakcje. Słuszność negatywnej krytyki obu filmów pozwolę sobię kwestionować.

Co jest więc tak interesującego w formie - jak do tej pory - ostatniego filmu Coppoli? Chciałoby się powiedzieć wszystko i kropka, ale przynajmniej spróbuję ująć w słowa jego bardziej specyficzne aspekty. Do bardziej drażniących zmysły na pewno można zaliczyć oprawę muzyczną. Zamiast spodziewanych kompozycji orkiestrowych, muzyki czerpiącej bezpośrednio z epoki i generalnie ogarniającej całość dużej ilości muzyki transparentnej, widz atakowany jest niczym bardziej niestosownym jak muzyką rockową. Cięższe gitarowe granie wymieszane z elektroniką, post-punkiem i tego typu historiami wypełniają przestrzeń muzyczną filmu. Tu i ówdzie wciąż zdarzy nam się usłyszeć Vivaldiego czy Rameau, ale te momenty można by policzyć na palcach. Może pani reżyser chce powiedzieć, hej to tylko dziewczyna, która dziś pewnie słuchałaby rocka?

Fotografia utrzymuje wszystko z perspektywy tytułowej bohaterki, rzadko kiedy odstępując ją na krok. Nie chodzi tu dosłownie o perspektywę jej oczu, nie jest to ostatecznie kino w stylu "Le Scaphandre et le Papillon". Chodzi bardziej o kreowanie rzeczywistości wokół jej postaci. Sposób postrzegania świata. Dialogu między kamerą, Marią Antoniną, a wszystkim innym.

No i niczym wisienka na wspomnianym otwierającym film torcie, na koniec kostiumy, jak na film kostiumowy przystało! Moje zachwycenie laika nad garderobą odziewającą film jest dla mnie samego zaskakujące. Film sam w sobie jest istnym pokazem mody bijąc na głowę choćby nonsensowne "Prêt-à-Porter" Altmana. Różnorodność barw, wzorów, krójów, detali, dodatków jest godna podziwu. Wszystko to jest zasługą projektantki Mileny Canonero, która po raz trzeci została uhonorowana Oscarem za swój nieprzeciętny wkład do filmu, dorzucając to wyróżnienie do statuetek otrzymanych za "Rydwany ognia" i arcydzieło Kubricka "Barry'ego Lyndona", podobnie osadzonego w XVIII-wiecznych realiach. To dzięki niej możemy podziwiać tak wspaniałe i intrygujące stroje jak różaną suknię z białymi falbankami otaczającymi dekolt Dunst, frapująco reagującymi na jej oddychanie, w której to dziewczyna prezentuje się we wczesnej fazie filmu. Jest tak apetyczna, że budzi skojarzenia z francuskimi macaron. Dobrze, że Coppola nie brała inspiracji z "Alicji w Krainie Czarów" bo wtedy ta sukienka musiałaby krzyczeć "zjedz mnie".

"Marie Antoinette" nie był dla mnie łatwym filmem. W przeciwieństwie do "Lost in Translation" początkowo nie wzbudził mojej miłości, ale jest to film którego doświadczenie stopniowo narastało, aż moja wola jego docenienia sama powoli się narodziła. Interesujące będzie obejrzeć go za jakiś czas ponownie i zaobserwować w jaki sposób (i czy w ogóle) zmienił się mój stosunek do niego. Obudził we mnie jednak tą chęć ponownego seansu, i tak ocena odzwierciedla moje pozytywne wrażenie.

Ocena:


6 komentarzy:

  1. Wlasnie obejrzalam. Po przeczytaniu Twojej recenzji, nawet nie smiem wyrazac mojego skromnego zdania, ale powiem krotko: swietny film! Ja z zalozenia nie ogladam filmow dwa razy, ale jesli bym tak robila, na pewno pokusilabym sie o zobaczenie Marie po raz drugi. Podobnie jak Ty, nie przepadam za filmami kostiumowymi, ale ten mnie zaskoczyl. Juz po pierwszej scenie wiedzialam, ze bedzie dobrze. Muzyka! Stroje! Zdjecia, kolory! i przede wszystkim to, ze sytuacja nie zawsze jest taka, jak sie wydaje wiekszosci... Podobny temat porusza ksiazka pt. Ostatnia cesarzowa. Moze tez zostanie zekranizowana, a wowczas bede sie domagac recenzji ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeden z filmów mojego życia. Oglądałam już chyba z 10 razy. :)

    OdpowiedzUsuń