środa, 15 września 2010

Le Grand Bleu (1988) reż. Luc Besson

Tytuł polski: Wielki błękit

Są takie filmy, których się nie ogląda. Pewne filmy się doświadcza. "Le Grand Bleu" jest jednym z nich. Dziełowi Bessona można zarzucać powolne tempo i generalny brak akcji. Przez dłuższe fragmenty filmu nic się nie dzieje. Jednak gdy zatopimy się w jego głębi to nie tylko potężne dwie godziny pięćdziesiąt minut znika nam z życiorysu niczym kwadrans, ale także w ogóle nie mamy ochoty wracać do swojego życia, zupełnie tak jak bohaterowie filmu nie chcieli wracać z kojącej otchłani morza.

Najprościej ujmując "Le Grand Bleu" jest długi i piękny. Rozpoczyna się czarno-białą sekwencją, podczas której poznajemy głównych bohaterów. Tutaj jeszcze jako chłopcy wychowujący się na pewnej greckiej wyspie, jednocześnie już rywale. Wtedy rywalizowali o to komu uda się zanurkować i w krótszym czasie wyciągnąć kuszącą z dna monetę. Po latach będą prześcigać się w biciu światowych rekordów freedivingu.

Po przeskoczeniu wielu lat Besson uracza widza drugim wprowadzeniem bohaterów, tym razem jako dorosłych nurków. Jean Reno jako ekscentryczny Enzo Molinari zachwyca już od pierwszej kwestii, gdy zwraca się do swojego brata swoim głębokim, dźwięcznym głosem "Roberto! Mio Palmo." Gdzie indziej na świecie obserwujemy introwertycznego Jaquesa Mayola, w którego znakomicie wcielił się Jean-Marc Barr. No i musi być oczywiście jeszcze trzeci element całego filmu, którym tutaj jest energiczna i beznadziejnie zakochana Johanna (Rosanna Arquette). Jak widać, w poszukiwaniu miłości trzeba się trochę napodróżować. Stany, Peru, Włochy, jakby musiała pojechałaby pewnie i dalej. Trochę szkoda, że Jaques zdaje się być bardziej zainteresowany towarzystwem delfinów niż swojej blondie dziewczyny. Nic to. Histori miłosna tutaj przedstawiona i tak jest wystarczająco urocza w swojej całej prostocie. Jest w zasadzie najbardziej standardowym elementem w filmie. O ile większości ludzi ciężko jest się odnieść do nurkowania na bezdechu w ponad stumetrową głębię, tak rzucenie swojego życia i pojechanie przez pół świata za chłopakiem jest już o wiele bardziej zrozumiałą opcją, nawet jeśli naiwnie wyidealizowane na potrzeby filmu.

Ale wzdychanie po nocach do pięknie zbudowanych ludzi odłóżmy na bok. Jeśli są dwie rzeczy z jakich słynie "Le Grand Blue" to na pewno są to zdjęcia i muzyka. Nagrodzony Cezarem Eric Serra swoimi kompozycjami kreuje niezwykłą dźwiękową atmosferę. Miejscami muzyka wręcz opowiada film. Słyszymy historie miejsc w jakie zabiera nas obraz. Jednocześnie motywów Serry nie da się pomylić z żadną inną dekadą. Już pierwsze sekundy uwertury kipią latami osiemdziesiątymi. Jest to muzyka dziś niespotykana w filmie, gdzieś zaginiona. Odzwierciedla w sobie często przeze mnie wspominany "mrok" tamtych filmów. Słychać wręcz gęstość wody, w której tyle czasu spędzają bohaterowie.

Równie duży udział w zrobieniu z "Wielkiego błękitu" tak pięknego dzieła mają wspaniałe zdjęcia Carlo Variniego. Oprócz artystycznego fenomenu wciąż są po prostu na znakomitym czysto technicznym poziomie. Częściowo tutaj na pochwałę zasługuje sam transfer na Blu-ray, jednak bez cudownego materiału źródłowego niewiele dałoby się z niego wykrzesać. Nie będę się rozpisywał o kadrach, panoramach czy ekstensywnych sekwencjach podwodnych. To wszystko trzeba zobaczyć na własne oczy. Poczuć narastające ciśnienie z każdym metrem schodzenia niżej i niżej pod powierzchnię wody. Tak jak muzyka wybiega poza to co słychać, tak samo i zdjęcia wychodzą poza to co widać. A widać emocje, widać uczucia, widać nostalgię, widać wreszcie sól w kroplach wody spływających po piegowatym nosie Arquette. W końcu jest niesamowita scena "tonięcia" gdzie woda wypełnia pokój, wypływając z sufitu, jakby opierając się prawom fizyki. Przypomina to nieco późniejszą "The Abyss" Camerona, która jak teraz o tym myślę jest filmem na pewno czerpiącym inspiracje z Bessona.

Rzadko zdarza się, że filmy zahaczające o trzy godziny czasu ekranowego ogląda się bez chwili zmęczenia. Klasyk Bessona nie tylko nie odbiera komfortu oglądania, ale dodatkowo zupełnie pochłania widza. Usiedzieć tyle czasu bez wiercenia się na krześle potrafię chyba jeszcze tylko na Kubricku i Malicku. Zachęcam każdego do zanurzenia się w wielki błękit tego wspaniałego filmu.

Ocena:


1 komentarz:

  1. Fatalizm greckiej tragedii, fascynacja granicą pomiędzy życiem a śmiercią. Besson opowiedział "Wielki błękit" dojrzale i z rozwagą.

    OdpowiedzUsuń