Od swojego pełnometrażowego debiutu w 1973 roku przejmującym filmem "Badlands", Malick aż do teraz nakręcił jeszcze jedynie trzy filmy. Każdy z nich był dziełem ustanawiającym standard, któremu żaden inny twórca nie potrafił i nie chciał się podporządkować. Malick zawsze tkwił na swojego rodzaju marginesie, w specyficznej niszy kina zawierającej tylko jego własne filmy. Po "Drzewie życia" na pewno się to nie zmieni, tak samo jak i jego status artystyczny. Daje radę tworzyć widowiskowe filmy z wielkimi nazwiskami na liście płac, które pozostają na wskroś autorskie. Używa do tego unikalnego języka, przekazując swoją uderzającą wizję w najczystszej formie, niezakłóconą podszeptami czy naśladowaniem innych. Robi filmy niezwykle oryginalne, jakich nigdy wcześniej widzowie nie oglądali. Jest to dokładnie to co definiuje wizjonerów kina, czy komuś się to podoba czy nie.
Malick od zawsze tworzył filmy w bardzo zuchwały i jednocześnie subtelny sposób. Większość twórców nie może sobie pozwolić na podobne podejście. Balansowanie na granicy poezji i grafomanii to coś co może zrobić albo zabić twój film. Moim zdaniem tej niebezpiecznej granicy nigdy nie przekroczył, także w swoim piątym filmie.